Header

piątek, 10 października 2014

zawsze mogę jeszcze żyć jak zechcę!

Ponieważ Mąż już śpi, a mnie kłębi się w głowie wiele myśli, postanowiłam się podzielić nimi z Wami, naszymi czytelnikami. Nie ma co ukrywać, w ostatnich miesiącach wiele zmieniło się w moim życiu i to pobudza do refleksji.

Przeczytałam kiedyś gdzieś, że ważne wydarzenia i sytuacje w naszym życiu weryfikują nasze znajomości, ba, nawet długoletnie przyjaźnie z ludźmi. Wiem też, że często łatwiej jest okazywać przyjaźń i sympatię, gdy ktoś jest nieszczęśliwy niż kiedy dobrze mu się powodzi. Wielokrotnie odczułam to na własnej skórze.
Okazuje się, że moment ślubu, awansu, zaręczyn, jakichkolwiek sukcesów był dla wielu moim przyjaźni przyczyną ich zakończenia. Właściwie wystarczy ogólnie joie de vivre, chęć dzielenia się pasjami i radościami, żeby zniechęcić do siebie ludzi. Nie wiem, czy to element polskości, czy też po prostu natury ludzkiej. Jeśli coś się skończyło, może wcale nie było przyjaźnią...? Żeby ratować swoje naiwne jestestwo, bezwzględnie postanowiłam, że przestaję się o takie znajomości zabiegać. Starałam się latami, nie odpuszczałam, nie zwracałam uwagi na moje rozczarowanie, szukałam wymówek. Dziś już koniec. Przyjaźń czy dobre koleżeństwo musi być relacją zwrotną, w której obie strony się starają i bezinteresowną. Jeśli nie spełnia tych warunków, naprawdę nie ma sensu kontynuować czegoś tylko ze względu na licealne sentymenty.

O czymś takim jak toksyczne otoczenie czy toksyczne relacje każdy z nas kiedyś słyszał. Ja należę do grupy tych osób, które wierzą w istnienie energii wokół ludzi, dobrych fluidów, aurę. Wierzę też z moją intuicję. Czasami nie są potrzebne słowa czy gesty; wystarczy, że ktoś wejdzie do pokoju, a już czujemy czy ma wobec nas dobre intencje, jak jest nastawiony. Czasami czyjaś obecność potrafi nas wręcz sparaliżować, tak oziębić atmosferę, że boimy się cokolwiek powiedzieć. Dlaczego o tym piszę? Bo myślę, że ogromnie ważne jest to jakimi ludźmi się otaczamy. Czy są to ludzie pozytywnie czy negatywnie nastawieni do świata, czy cierpią na brak jakiś kompetencji społecznych, czy potrafią odnaleźć się w różnych sytuacjach, czy są niebezpiecznie egoistyczni, jak bardzo różne priorytety od nas mają. Złapałam się na tym, że ostatnio bardziej przejmuję się tym jak inni interpretują moje życie niż nim samym. Skupiałam się na ich ocenach, a zapomniałam zwrócić uwagę na to jak ja się czuję i co mnie cieszy. To było błędne nastawienie, które muszę odrzucić. Kochamy się, mieliśmy przepiękny ślub i wesele, który sami (tymi ręcami! ;)) zorganizowaliśmy, udało mi się ukończyć kolejną podyplomówkę, zwiedzamy świat, firma, w której pracuję ciągle się rozwija, zdobywamy nowych klientów, robimy nowe projekty - life's good. :) A że innym się nie podoba? Hmm, jak podpowiada moje nowe nastawienie: if you don't like it, f*** you. ;)

O małżeństwie. Właściwie nie tyle o małżeństwie, ale ogólnie o związkach między kobietą a mężczyzną. Jesteśmy takim pokoleniem, które nie chcę się wiązać, nie chce ślubów, nie chce dzieci. To nie dotyczy już tylko mężczyzn - jakiś czas temu psychologowie mówili o tzw. "Piotrusiach Panach", dorosłych facetach, którzy nigdy nie dojrzeją, nie będą chcieli stabilizacji. Dziś mówimy już o "Piotrusiach Paniach". Kobiety też nie chcą zobowiązań, wolą luźne i spontaniczne życie singielki. Pisząc o tym mam wrażenie, że ja i B. jesteśmy dinozaurami. :) Będę się upierać, że pragnieniem każdego człowieka jest znaleźć swoją drugą połówkę i w pewnym momencie życia mieć dzieci. Myślę, że pokolenie Piotrusiów w gruncie rzeczy jest bardzo nieszczęśliwe, zgubione, nieświadome swoich potrzeb. Potrzebę bliskości, intymności, zaufania drugiej osobie zastępują produktami płynnej nowoczesności. Przez 4 lata byłam singielką. Kilka miesięcy przed poznaniem mojego Męża zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli tak będzie dalej, to zupełnie przestanę się rozwijać jako osoba. Nie zrozumcie mnie źle: zawsze należałam do grupy Strusiów Pędziwiatrów, których wszędzie jest pełno, mają mnóstwo pasji i zainteresowań, ciągle coś robią, ciągle siebie udoskonalają. Ale udoskonalanie siebie to też budowanie trwałych relacji z innymi. O bogowie, jakież wyzwanie sobie postawiliśmy: dożyć razem starości, a w międzyczasie kochać się, nie rozwieść i nie pozabijać! :) Jasne, bywa trudno, ale to nic nie znaczy w porównaniu do ogromu radości i spełnienia, które wspólne życie przynosi. Niedługo staniemy przed wyzwaniem jak być rodzicami, pracować, żyć, funkcjonować. Nie mogę się tego doczekać. Żałuję, że tak wielu moich rówieśników odbiera sobie tę możliwość. Przykro mi, że nie myślą o przyszłości w świadomy sposób, że marnują czas, że myślą, że wiecznie będą młodzi. Kilka dni temu zmarła Ania Przybylska. Zawsze fascynowało mnie jej podejście do rodziny i jej umiejętność zbudowania tak solidnego związku z Jarkiem. Nawet nie chcę zastanawiać się nad tym, co teraz czują jej najbliżsi, zwłaszcza jej partner i trójka dzieci. Dla mnie Ania jest wzorem: można mieć pracę, która jest twoją pasją, dobry związek i cudowną rodzinę. Ani już nie ma, ale są jej dzieci, a w nich jej cząstka.

Na koniec o intuicji społecznej. Tę zauważyła we mnie jedna Pani Profesor i próbowała nakreślić moją świetlaną naukową przyszłość. Patrząc na moje życie dziś, jestem naprawdę szczęśliwa, że kariera naukowa jest byłą-eks-niedoszłą. Kiedy za dużo studiujesz o naturze ludzkiej i nagle odkrywasz w sobie potrzebę ratowania świata (a dokładniej zagubionych ludzkich jestestw), bardzo się zmieniasz. Trudno o dobrego partnera do rozmów (bo przecież większość świata jest za głupia i nie rozumie subtelnych różnic między osobą a człowiekiem, między afektami a kognicją), robisz się trudny i - nazywając rzeczy po imieniu - dość pyskaty. Kiedy z mojego doktoratu wyszły nici, postanowiłam porzucić me naukowe zainteresowania, stać się znowu miłą i sympatyczną dziewczyną. Teraz ścierają się we mnie te dwie postawy i coraz częściej zaczynam tęsknić za byciem pyskatym humanistą. Ta druga potrafi przynajmniej uciąć w zarodku pseudofilozoficzne deliberacje nie-humanistów. Intuicja społeczna powoduje też to, że czasami daję się wciągnąć w dziwne relacje z ludźmi. Mniej więcej po kilku minutach pierwszej rozmowy jestem w stanie wszystko wyczytać z drugiego człowieka: z czym ma problem, czego nie lubi, jakie ma kompleksy, co jest jest zaburzeniem. Dlaczego dziwne relacje? Bo często takie, w których chcę być tłem dla innym; tak jak kwiat rośnie dzięki wodzie, chcę być przyczyną, dzięki której będą bardziej radośni, dostrzegą w swoim życiu więcej pozytywów. Innymi słowy: jestem miła, a nie pyskata; ja się umartwiam, a inni szczęśliwie brykają. Powiązania - patrz akapit pierwszy i drugi dzisiejszego posta. :)

Żona

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz